640 DSCN4012

Z ogromną radością publikuję wspomnienia z rowerowej wyprawy, w której wziął udział mój kolega z pracy, Mariusza, wraz z rodziną. Poniższy tekst, przygotowany przez kolegę został zgłoszony do tegorocznego (2013) konkursu ogłoszonego przez miesięcznik Rowertour. Była to wyprawa niezwykła, przede wszystkim ze względu na udział gromady dzieciaków, które wspólnie z rodzicami dzieliły trudy wyprawy. Wszyscy uczestnicy spali w namiotach, a cały dobytek wozili ze sobą na rowerach. Serdecznie zapraszam do lektury!

Zosia, Kasia, Hanka, znowu Zosia, Ola i Tosia. Do tego Piotrek, Jurek, Roch, Stasiu i Szymon. To ci mniejsi. Więksi to Damiana, Agnieszka i Iwona oraz Paweł (a właściwie dwóch Pawłów), Michał oraz Mariusz. To już cała ekipa. A raczej cztery ekipy – bo właśnie w cztery rodziny wybraliśmy się na wyprawę. Nie pierwszy już z resztą raz, po raz pierwszy na północne Polesie - okolice Lubartowa i Włodawy.

Ale tak naprawdę nie miejsce jest tu istotne. Najważniejsze jest to, aby być razem. Trochę się zmęczyć. Pobyć w ciekawym towarzystwie. Porozmawiać przy blasku ognia o życiu. Nie mniej ważne – pokazać najmłodszym, że wakacje w wersji „all inclusive” to nie dla nas, że żeby zobaczyć kawał świata nie można zamknąć się w hotelu czy ośrodku wypoczynkowym. A poza tym - gdzie dzieciaki znajdą więcej radości niż w swoim rozkrzyczanym na cały las, łąkę, rzekę, jezioro… gronie?

W takim, lub nieco podobnym towarzystwie, zjeździliśmy do tej pory Roztocze, Bory Tucholskie, Pojezierze Drawskie. I wszystkie te miejsca wspominamy ciepło. Jedne bardziej – inne nieco mniej przyjazne nam jako turystom oraz – co pewnie ważniejsze – rowerzystom. Polesie jest też super. Ładne lasy. Ładne (bardzo czyste) jeziora. Nieco gorzej z rzekami. Co też ważne – mieszkają tam przyjaźni ludzie.

CZWARTEK (15 sierpnia 2013)

Tegoroczną wyprawę postanowiliśmy zacząć w Lubartowie. Jeżdżąc palcem po mapie stwierdziliśmy, że to będzie dobre miejsce na rozpoczęcie tegorocznej przygody. Umówieni zjechaliśmy się z różnych stron Polski, aby spotkać się na placu w miasteczku. Jak na każdej udanej imprezie – warto zacząć od posilenia się. Wymarły w świąteczny dzień Lubartów nie zostawiał nam zbyt wielu propozycji. Od lokalnej młodzieży dowiedzieliśmy się, że nieopodal jest pizzeria, w której niewątpliwie da się zjeść coś sycącego. Poszliśmy więc delegacją aby wybadać sprawę i zamówić kilka okrągłych dań. Pizzeria, jak większość przybytków tego typu – miała oczywiście opcję dowozu pod wskazany adres. Gorzej, jak się adresu nie zna:

- Poprosimy pizze na rynek.

- Gdzie?

- No, na rynek.

- Ale pod jaki adres?

- Nie znamy adresu. Będziemy na środku rynku.

Myślę, że kurier z pizzą nieco się zdziwił dostarczając nam kilka ciepłych i pachnących kartonów. Po opustoszałym rynku biegało za piłką stado rozkrzyczanych dzieciaków. Nieco dziwne to miejsce na piknik, ale zjedliśmy pizzę szybko i ze smakiem.

Postanowiliśmy – znów wędrując palcem po mapie – że rozpoczniemy naszą wyprawę od wsi Bójki. Dlaczego tam? Bo z mapy wynikało, ze jest to niewielka wieś (założenie: będzie można u jakiegoś gospodarza zostawić samochody na czekające nas dni), jest położna blisko lasu (założenie: znajdziemy tam miejsce na nocleg) i jest blisko rzeki (założenie: będzie tam woda). Więcej argumentów nam nie trzeba.

Cała wyprawa – jak tradycja nakazuje – jest zaplanowana jedynie w ramach. Codziennie wieczorem, lub – gdy już sił nie starcza – z rana siadaliśmy przy mapie wybierając trasę na kolejny dzień drogi.

Tak więc jeszcze samochodami dotarliśmy na miejsce. Wysłana forpoczta znalazła gospodarzy, którzy zgodzili się przygarnąć nasze auta na kilka dni i którzy wskazali miejsce na nasz pierwszy nocleg. Okazało się nim bardzo ładne pole piknikowo – parkingowe z dużą wiatą. Początkowo sceptycznie patrzyliśmy na tłum lokalnych turystów i już nawet zaczęliśmy zwiedzać okolice w poszukiwaniu alternatywnego miejsca na nasz camping – działania te okazały się na szczęście niepotrzebne. Cała lokalna gawiedź grubo przed zmrokiem opuściła nasz przyszły teren zostawiając nam wolny plac ubitej ziemi z olbrzymią – jak na nasze potrzeby – wiatą.

Ubita ziemia w tym przypadku jest dość istotnym pojęciem. Żeby wbić szpilki od namiotów niezbędne okazały się kamienie (służące jako młotki) i tablica informacyjna (służąca jako konstrukcja, na której można było bezboleśnie wyprostować szpilki pogięte przy próbach wbicia ich w zaschniętą warstwę piachu).

Miejsce, w którym nocowaliśmy, przez miejscowych określone zostało mianem „Gościniec”. Tuż obok biegnie bowiem „droga królewska”, a wieść głosi, że lat wiele temu stała tam karczma. Z tablic (ufundowanych oczywiście z kasy unijnej) wynikało bowiem, że spaliśmy tuż przy dawnej… autostradzie. Bo jak inaczej można nazwać główny trakt łączący Kraków z Wilnem?

Pierwszy wieczór i pierwsze ognisko. Siedzimy sobie wpatrując się w blask ognia… aż tu nagle – z głębi lasu słychać jakby rzucane ni to kamienie ni to szyszki. Chwila konsternacji. Znów to samo. Uzbrojeni w latarki ruszamy ku tajemnemu przybyszowi. A tam oczywiście nikogo nie ma. Po chwili okazało się, że to tylko śliwki spadające z drzewa uderzają w szybę i maskę samochodu pod nim stojącego. Ufff…

PIĄTEK (16 sierpnia 2013)

Rano odstawiliśmy samochody do Bójek do umówionych gospodarzy, nabyliśmy zapas prawdziwych wiejskich jajek na najbliższe posiłki (jajka były bez obowiązkowych pieczątek – stąd nasza wiara w to, ze przynajmniej nie pochodzą z przemysłowej farmy) i ruszyliśmy w drogę. Na nasze rowery zapakowaliśmy caly dobytek: namioty, śpiwory, ubrania, pieluch dla najmłodszych, sprzęt do jedzenia – słowem wszystko co może być przydatne podczas tej tygodniowej podróży. Czas zacząć już naszą wyprawę w pełni.

Mała Zosia (8 m-cy) w przyczepce ciągnięta przez tatę – Pawła. Iwona – mama Zosi i żona Pawła tuż obok. A jeszcze dalej na rowerach Hania (7 lat) i Olka (9 lat). Paweł (tym razem inny) razem z Jurkiem (4,5 roku - który raz jeździł na swoim rowerku na zmianę z Rochem, a innym razem na siodełku zamontowanym na ramie tuż za kierownicą roweru taty) z doczepioną przyczepką jednokołową wyglądał jak ciężarówka na dwóch – sorry – trzech kołach. Na swoich rowerach – pomagając dźwigać bagaże – Stasiu (9 lat) i Zosia (6,5 lat). Damiana i Michał z jednokołową przyczepką, na której pędził Roch (też gdzieś 4,5 roku - pędził, jak nie pędził na rowerku zmieniając się z Jurkiem), a wraz z nimi Tośka i Szymon (oboje coś koło 8 lat). Oni oczywiście na swoich pojazdach. Mała Kasia (2 latka) z kolei w żółtej przyczepce ciągniętej przez mamę Agnieszkę. I Piotrek (4,5 roku) w foteliku na rowerze taty Mariusza – czyli mnie. Reasumując: 7 dorosłych na 7 rowerach i 11 dzieci na 8 rowerach, 3 przyczepkach (każda inna), foteliku lub siodełku.

Pierwszy dzień jazdy minął nam w trasie do Uścimowa. Po drodze minęliśmy kilka mniejszych wsi – trzymając się przede wszystkim dróg polnych i leśnych. Podczas całego wyjazdu asfaltu generalnie unikaliśmy – a w szczególności dróg wojewódzkich i krajowych. Choć i od tego nie dało się całkiem uchronić.

Uścimów ośrodkami wypoczynkowymi stoi. Na szczęście zasięgnęliśmy języka u miejscowych i okazało się, że tuż między ośrodkami jest kawał ładnej dzikiej polanki przy samym jeziorem. Przeciągnęliśmy przez chaszcze nasze jedno (?) ślady. Pierwszy biwak w trasie. Ognisko i pierwsze pieczone kiełbaski. Jeszcze dziś odwiedziła nas Martyna z Michałem i małym Maćkiem. Nasi przyjaciele, z którymi byliśmy – zanim ruszyliśmy na Lubelszczyznę – w Kazimierzu Dolnym i w Białowieży. Spędzili z nami tylko jedną noc. Nie każdy może sobie pozwolić na luksus dłuższego urlopu i beztroskiej włóczęgi po zakamarkach wschodniej Polski.

SOBOTA (17 sierpnia 2013)

Poranek przywitał nas słonecznie. Nie dało się wyruszyć bez porannej kąpieli - a że kąpielisko w pobliskim ośrodku wypoczynkowym było zacne to i czas zabaw w wodzie nie był zbyt ograniczony. Ale przecież są wakacje. Tego dnia wykonaliśmy jeszcze pamiątkowe wspólne zdjęcie. Osiemnastka mniejszych i większych rowerzystów w pełnym rynsztunku – wygląda niesamowicie.

Ruszyliśmy w drogę, aby po jakiś dwóch godzinach jazdy znów trafić na publiczną plażę – tym razem w Grabniaku. Z braku większych chęci pichcenia sensownego obiadu – ku uciesze najmłodszych – raczyliśmy się zapiekankami i frytkami w przyjeziornym barze. A że sobota była upalna, to i niezłe tłumy zaległy nad jeziorem.

Tego dnia mieliśmy pierwsze – ale na szczęście największe – problemy techniczne. W przyczepce Pawła M. zerwało się mocowanie do roweru. Niepozorna blaszka nie wytrzymała trudów podróży. Co gorsza - sobotnie popołudnie w czasie długiego weekendu nie wróżyło powodzenia naprawie. Na szczęście we wsi znaleźliśmy warsztat samochodowy. Podczas więc, gdy wszyscy raczyli się zapiekankami i frytkami – Paweł przekonywał lokalnych magików, że to jednak ważne, żeby poświęcili mu chwile czasu. Akcja udana. Ofiar w ludziach nie było, a jedynym minusem było nieco straconego czasu.

Wieczorem wpadliśmy w dzikie roje wszelkiego gatunku meszek i komarów. Jechaliśmy w końcu szlakiem konnym przecinającym rezerwaty Poleskiego Parku Narodowego. Kasię ugryzł komar w pobliże oka. Wiedzieliśmy już, ze to nie byle co w jej przypadku. Szczęście w nieszczęściu ,zę tego samego lata przerabialiśmy już podobną akcje i Agnieszka przezornie wzięła niezbędne medykamenty. Przez najbliższe dni Kaśka biegała z wielką śliwą na oku, a naszym zadaniem było tylko trzymać jej brudne ręce z daleka.

Nocleg znaleźliśmy we Wytycznie. Zdesperowani późną porą podjechaliśmy z Pawłem do wsi. Zapukaliśmy do pierwszego lepszego gospodarstwa z pytaniem, czy możemy się rozbić na jakiejś łące. Mieliśmy szczęście:

- Tu u mnie to nie ma miejsca, ale rozstawcie sobie chłopcy te namioty tam, za domem mojej córki…

„Chłopcy” – to brzmi dumnie. Szczególnie jeśli słowo to skierowane jest do dwóch ponad-trzydziestolatków. Wraz z całą ferajną zalegliśmy na łące na skraju wsi. Szybkie rozbicie obozu, ciche ognisko, dźwięk harmonijki, ciepła herbata, dzieci ululane. Kolejny dzień za nami…

NIEDZIELA (18 sierpnia 2013)

Z samego rana po kąpieli w jeziorze Wytyckim pojechaliśmy do kościoła w Wytycznie. I od razu zostaliśmy poddani ciężkiej próbie. W ramach praktyk kazanie głosił kleryk. Skądinąd sympatyczny chłopak. Podobno powiedzieć ciekawe kazanie i jednocześnie zachęcić do datków na seminarium duchowne na pewno jest nie łatwym zadaniem – nawet dla doświadczonego księdza ale uchroń nas Panie przed takimi kaznodziejami jak ten praktykujący przyszly-duchowny. Przetrwaliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę – nie omieszkując oczywiście zwiedzić dogłębnie jedynego czynnego w okolicy sklepu. Dziś na obiad chlebek wasa (innego brak) popijany maślanką i zagryzany parówkami. Nie próbujcie w domu jak to smakuje. Czego się jednak nie robi dla kilku kalorii.

Skwar z nieba się leje, deszczu kropli nie uświadczysz, a za szybko z naszą ekipą też nie da się jechać. Wjechaliśmy w „patelnię”. Droga techniczna wzdłuż kanału zbudowana z płyt typu „jumba” dawno zostawiła za sobą lata swojej świetności. Tym razem się rozdzieliliśmy. Agnieszka, ja wraz z Piotrkiem i małą Kasię chcąc ominąć nieprzyjazne środowisko i pojechaliśmy asfaltem przez Helenin i Lubowierz. Reszta ekipy zdecydowała się dalej jechać wzdłuż kanałów przez Krychów. Ostatecznie spotkaliśmy się w Hańsku. Wrażenie robi ładnie urządzone centrum wsi. Wiata z grillem, ładnie przystrzyżone trawniczki, ławeczki, pomnik, alejki… widać siłę pieniądza unijnego…

W Hańsku wzięliśmy sobie za cel rzekę. No przecież - z braku jezior - nad rzeką też można biwakować. Rzeka w założeniu urzędników samorządowych (tak było napisane na tablicy informacyjnej w centrum Hańska) tworzy szlak kajakowy – co dawało nadzieję na pewien standard i możliwość kąpieli (przez chwilę nawet przeszło nam przez myśl, że może – wzorem innych szlaków kajakowych – trafimy na jakieś pole biwakowe dla kajakarzy?). Cóż to było za dziwienie gdy się okazało, że rzeka ma szerokość może dwóch metrów, a ilość mułu nie wróży dobrze potencjalnym kąpiącym się. Do dziś nie wiemy też jak się da tam płynąć kajakiem.

Nocleg tym razem znaleźliśmy w środku lasu. Szukając miejsca zauważyliśmy, że w okolicy leży sporo pociętego drewna. Raczej świeżego. Nawet butelka oleju do piły spalinowej też niespecjalnie wzmorzyła naszą czujność. Ładna trawiasta polanka w sosnowym lasku – cóż więcej nam trzeba.

Obiad dziś był na wypasie. Zaopatrzeni w tony makaronu, pomidorów, mięsa i warzyw zrobiliśmy rewelacyjne spaghetti. Oczywiście – żeby nie było – na ognisku. Mieliśmy co prawda ze sobą dwa zestawy camping gaza, ale użyliśmy je chyba tylko raz rzeczywiście nie mając możliwości rozpalić ognia oraz drugi raz, żeby na którymś z postojów zrobić sobie południową kawę. Ot – takie rarytasy.

PONIEDZIAŁEK (19 sierpnia 2013)

Dzień zaczął się od pobudki. Jak codziennie. Ale nie na co dzień budzi as odgłos jeżdżącego nieopodal traktora i dźwięk piły spalinowej ścinającej okoliczne drzewa. Momentalnie męska część towarzystwa wypadła z namiotów. Okazało się, ze pilarze – mimo że za nimi długi weekend – od samego rana rozpoczęli karczowanie lasu. Ale największą frajdą było to, jak tuż obok nas ciągnik z dźwigiem do transportu drewna zaczął załadunek. Nasza młodzież patrzyła z rozdziawionymi buziami jak chwytak podnoski kilka niemałych kawałków drewna ładując je na przyczepę. Frajda dla nich niesamowita.

Co do dzieci – warto dodać, że w takim gronie dzieci sa „niewidoczne”. Rozpływają się we własnej masie. Najstarsi biegają ze sobą. Nieco młodsze ze sobą, a te najmłodsze zapatrzone w tych nieco starszych… Generalnie dzieciaki są w swoim świecie i zajmują się same sobą. Wystarczy im kilka ułożonych pni, żeby wkręciły sobie, że to dwa statki płyną na siebie i zaraz rozpocznie się bitwa – albo coś takiego. Jazda rowerem to nieustanny wyścig i nie ważne ile razy ktoś sprawdził po drodze wytrzymałość kolan w zderzeniu z ziemią. Taka wyprawa to dla nich jednak wielka frajda.

Z okolic Hańska wyruszyliśmy do Woli Uhruskiej. Tam w starorzeczu Bugu zażyliśmy znów niekrótkiej kąpieli (można by powiedzieć, że błotnej - jakość wody pozostawiała wiele do życzenia). Jej olbrzymią przewagą nad otoczeniem było jednak to, że była chłodna i mokra. W przeciwieństwie do powietrza, które było suche i gorące, a mokrzy to byliśmy my – choć przed kąpielom to raczej z innych powodów.

Mając świadomość, że jesteśmy nad Bugiem, a tuż za nim mieszkają nasi bracia Białorusini, postanowiliśmy, że tym razem noc spędzimy gdzieś przy zabudowaniach na we wsi. Z Woli Uhruskiej, przez Bytyń wyjechaliśmy na północ. W większości jadąc czymś, co na mapie oznaczone było jako nasyp kolejowy. Być może nawet kiedyś widział on tory, ale dziś świadczą o tym tylko betonowe słupki z numeracją kilometrów.

Dotarliśmy w okolice Stulna. W kilku niecenzuralnych słowach zostaliśmy przyjęci przez gospodarza, który nieopodal granicy stawiał sobie chatę, której niejeden mieszczuch by mu pozazdrościł. Może dom jak dom, ale po co mu kilkukrotnie większy od domu garaż z pokojami na piętrze? Z chwili na chwilę i on stawał się coraz bardziej sympatyczny, a i my coraz bardziej otwarci. Te kilka bluzgów z początku naszego spotkania to taki jedynie folklor, którymi można wyrazić również sympatię, zdziwienie (a może i podziw) oraz co tylko można sobie tam dodać…

A z innych ciekawostek: z czego można się utrzymać nad Bugiem? Z łąk. A co trzeba na nich robić? No właśnie nic. No – prawie nic. Wystarczy tylko raz w roku (więcej nie można) skosić zielsko i unijna kasa wpływa na konto. A wszystko dla ptaków…

Na takiej właśnie łące – tuż nad rzeką - mieliśmy rozbić swoje namioty. Przegoniły nas jednak niesamowite stada komarów i nieznajomość lokalnych nadgranicznych ścieżek – których na mapie nie uświadczysz. W wróciliśmy do wsi i rozbiliśmy się pod przydrożną lipą przy gospodarstwach w miejscu, gdzie jeszcze kilka tygodni. A może i dni przed nami rosło zboże. My z miasta – więc nie wiemy jakie to zboże – tak jak nie wiedzieliśmy, że hektary wysokich roślin z dużymi liśćmi to tytoń. I on również jest niezłym źródłem dochodu dla okolicznych mieszkańców. Bo co się nie sprzeda legalnie, to pójdzie „bokiem”. Ale to już inne historie.

Na polu słabo się raczej pali ogniska – skorzystaliśmy więc z naszych awaryjnych camping gazów. Wbrew pozorom mimo to znowu poszliśmy spać późno.

A… No i jeszcze jedno. Gdy tylko dojechaliśmy do wsi to jednym z pierwszych pytań było „czy wie o Was Straż Graniczna”. Nie wiem, kto tam się przejmuje SG, ale na pewno nie my. Ku naszemu dziwieniu mieliśmy wieczorem wizytę. Panowie mundurowi gdy jednak zobaczyli nasze wesołe obozowisko i kilkanaście rowerów przymocowanych do drzewa i siebie nawzajem, nie drążyli dalej tematu. Czyżbyśmy wyglądali na godnych zaufania?

Tuż nad Bugiem istnieje jeszcze jedna niepisana umowa pomiędzy mieszkańcami a pogranicznikami, że po zmroku nie wchodzą za wały i nie zbliżają się do rzeki. Nie pytaliśmy jednak czym to grozi.

WTOREK (20 sierpnia 2013)

Dzień znów zaczął się od niespodzianki. Okazało się, że wczesny poranek to najlepsza pora do zrywania liści tytoniu. Liście zrywa się żółte – takie lekko podeschnięte. Następnie suszy się je w suszarniach i w takiej formie sprzedaje. Ko ma swoje pola i suszarnię – ten jest ustawiony. Obudziła nas zatem gwar kilkudziesięciu kobiet i mężczyzn pracujących przy zrywce jakieś 50 metrów od nas.

Dziś również urodziny Iwony. Tort w postaci kanapki z dżemem ze świeczką i kubek świeżej kawy. Czyż można sobie wyobrazić lepszy prezent? No chyba nie…

Rano okazało się, że trzeba podreperować ogumienie w naszych jednośladach. Kiedy późnym wieczorem szukaliśmy nadbużańskiej łąki na nocleg, jeździliśmy drogami polnymi, które pozostawiały wiele do życzenia. Jakieś resztki starych płyt wzmacnianych zbrojeniem i porozsypywany gruz sprawiły, że doczekałem się pierwszej gumy na wyprawie. Rano okazało się, że nie tylko ja. Większa to była jednak frajda dla młodych – z chęcią pomagali tatusiom naprawiać – a szczególnie pompować koła. Sama przyjemność.

Tego dnia odwiedziliśmy teren byłego hitlerowskiego obozu zagłady w Sobiborze. Mocny akcent historyczny. Paweł zabrał naszą starszą młodzież na „lekcję historii”. Młodsi – nieświadomi niczego – bawili się w najlepsze. Takie miejsca dają jednak do myślenia. Mocno.

Na noc pojechaliśmy do Okuninki. To szczególnie turystyczny zakątek pełen barów, ośrodków wypoczynkowych, stoisk z balonami i tandetnymi zabawkami. Najpierw kąpiel w jeziorze Białym (dzień bez kąpieli to dzień stracony), a później nocleg nad jeziorem Glinki, Tradycyjnie – wieczorne ognisko, dźwięk harmonijek, czytanie bajek dzieciom. Tak się kończy kolejny dzień przygód…

ŚRODA (21 sierpnia 2013)

Poranek standardowo – śniadanie, pakowanie, rzeczy do rowerów przywiązywanie i w drogę. Cel: Włodawa.

W mieście musieliśmy się rozdzielić. Agnieszka pojechała na poszukiwania przychodni, bo zdrowie zaczęło szwankować. Włodawska służba zdrowie dała się na szczęcie poznać z nie najgorszej strony.

Włodawa to tygiel trzech kultur. Kościół, cerkiew i synagoga w centrum. Synagoga – dziś muzeum – miała dodatkową zaletę. Duże krużganki, gdzie mogliśmy schować się przed deszczem. Tak – to pierwszy deszcz na wyprawie.

W sumie pogodę podczas wyjazdu mieliśmy rewelacyjną. Nie było zbyt gorąco, ani zbyt zimno. Deszczu mieliśmy tylko półtora dnia. Dziś w skryciu pewnie wszyscy rodzice cieszyli się, że choć raz można wykorzystać wożone z mozołem w sakwach kalosze, kurtki p-deszczowe i peleryny.

Żeby wyjechać z Włodawy musieliśmy niestety wyjechać na drogę krajową. W połączeniu z deszczem nie było to przeżycie wesołe. Z plecaków wyjęliśmy całe oświetlenie rowerowe, dzieci zaopatrzyliśmy w odblaskowe kamizelki. Rozbryzgi wody spod kół przejeżdżających obok nas TIRów nie były zbyt miłym przeżyciem – tym chętniej zjechaliśmy na lokalną drogę zostawiając cały ruch za sobą.

Po drodze zatrzymaliśmy się w sklepie w Wyrykach. Nawet brak prądu nie przeszkodził w zrobieniu zakupów w jedynym we wsi sklepie. Tuż obok całkiem udany plac zabaw. Dzieciaki niewiele myśląc rzuciły rowery i biegiem na zjeżdżalnie, huśtawki i co tam tylko było innego. Nawet gościnne okazały się progi wiejskiej biblioteki, gdzie Pani bibliotekarka pozwoliła skorzystać z pewnego przybytku. Zmiana pieluchy w deszcze raczej nie należałaby do przyjemności.

Poszukując noclegu trafiliśmy do Zamłodycz. Ładna wieś zabudowana wzdłuż szosy. Za domami łąki, a za łąkami – las. Nic bardziej radosnego dla naszych oczu. Upatrzyliśmy sobie z daleka kawałek ładnej polany pod lasem. Wycelowaliśmy w jeden z domów zakładając, że mieszkają tam, właściciele łąki. Bingo. Nie ma problemu. Ognisko OK. Ale jak WY sobie poradzicie w taki deszcz…?

A no poradziliśmy sobie. Już w kilka chwil po przyjeździe dym z ogniska poinformował całą wieś, ze są goście. Naprędko rozstawione namioty i pierwszy gość. Przez łąkę dążył ku nas w gumiakach i z parasolką w ręku – jak się później okazało – Sołtys. Ciepło nas przywitał i zaproponował pomoc w czym tylko chcemy. Ostatecznie skorzystaliśmy - dziewczyny poszły do gospodarstwa robić obiad, a mężczyźni kończyli budowanie obozowiska. WIeczorem wszyscy trafiliśmy na ganek zjeść pyszną obiadokolację ugotowanej w gościnnej sołtysowej kuchni.

Sołtys – jak się okazało – to nie byle pierwszy lepszy rolnik, ale prawdziwy biznesmen. W gospodarstwie miał sporo zbudowanych tajemniczych drewnianych klatek, których przenaczeni nie mogliśmy pierwotnie zgadnąć. Pochwalił sie nam, że szykuje się do rozpoczęcia hodowli… ślimaków. Pozwolenie na budowę hali w ręku. Zapewnienia zbytu w ręku. Ksiąski o hodowli ślimaków w ręku (a raczej na stole). Miał już nawet „testową” parę, którą skrzętnie hodował póki co w ogródku. Życzymy powodzenia w rozwoju biznesu!

Oczywiście będąc na wsi nie obyło się bez wizyty w zagrodzie. Dla Stasia największą zabawą było ganianie kury po podwórzu. Dla pozostałych – koń w zagrodzie. A chlew ze świniami – bezcenny.

Ten jedyny deszczowy dzień zakończył się ma stojąco. Mokra trawa tym razem nie pozwalała wygonie usiąść przy ognisku. Pora spać.

CZWARTEK (22 sierpnia 2013)

Dla mojego syna zaczął czwartek się niezwykle udanie. Za to, że dzielnie wytrwał poprzedniego dnia na jednokołowej przyczepce jadąc wspólnie z Michałem, dostał w prezencie rękawiczki rowerowe. Radość była nie do opisania. Za to Agnieszkę – moją żonę – zmogła gorączka. Dzień spędziła więc w namiocie. Albo inaczej – miała spędzić w namiocie, ale żona Pana Sołtysa nie pozwoliła jej siedzieć tego dnia w samotności. Aga dzień spędziła na pogaduchach z panią Sołtysową i jej córką.

Ze zmniejszoną o jedną osobę ekipą ruszyliśmy więc dalej. W Holi minęliśmy mały skansen oraz bardzo ładną cerkiew. Pomalowana na mocny niebieski kolor doskonale kontrastowała z zielenią otaczającej przyrody.

Dalej Sosnowica – i znowu „popas” pod sklepem. Od początku wyjazdu – również i tutaj – maślanka z lokalnej mleczarni była hitem. Z drożdżówkami smakowała rewelacyjnie – nawet dzieciom.

W Libiszowie, siedzibie firmy – właściciela chyba wszystkich stawów hodowlanych w okolicy kilkudziesięciu kilometrów – podziwiać można dzikie zwierzęta biegające po ogrodzonym wybiegu. Oprócz koni przywitało nas równie zdziwiona jak my stado dzików. Nie znamy przyczyny tej dziwnej hodowli, ale wyglądało to w sumie jak prywatny skansen dzikich zwierząt (skalą nieco przypominało to rezerwat znajdujący się w Białowieskim Parku Narodowym).

Ostatecznie dotarliśmy tego dnia do Gościńca nieopodal Bójek. Tego samego, z którego rozpoczęliśmy wyprawę. Znowu ta sama ubita ziemia, ale na szczęście tym razem bez stada lokalnej młodzieży.

Tego dnia jeszcze wróciłem po Agnieszkę. Okazało się, że zanim przeniosła się do Pani Sołtysowej odwiedził ją właściciel łąki na której spaliśmy. Przyniósł przywieziony z lasu scalak. Późnej Paweł M. ocenił, że to nie byle co. Rejestrator z nadajnikiem WiFi, modułem GPS i kartą pamięci. Zostawili go pracownicy poszukujący łupków, a służył prawdopodobnie do badania drgań podczas procesu szczelinowania.

Ponieważ w samochodzie, z którego musiałem skorzystać, czekała na nas gitara, ostatnie wyprawowe ognisko było śpiewające. Nawet dzieciaki wyjątkowo mogły dłużej poszaleć.

PIĄTEK (23 sierpnia 2013)

Czas pakowania (nie wiem dlaczego – ale jakoś wyjątkowo długo dziś zwijaliśmy namioty). Upakowanie całych gratów w samochodach (jak to wszystko mieściło się nam na rowerach?) też nie szło gładko. Tym bardziej, że bardziej już zintegrowane dzieciaki szalały ile wlezie…

NA KONIEC

Gdzieś pod koniec wyprawy Michał sprawdził na GPS-ie, że z sześciogodzinnej wycieczki każdego dnia czas efektywnej jazdy wynosił około 3 godzin. Reszta to przerwy na kanapki, kąpiele i oczywiście lody (stanowiły one istotne uzupełnienie poziomu cukru, niewątpliwie potrzebnego do jazdy – szczególnie u najmłodszych). Można powiedzieć – żaden wyczyn. Ale nam nie o wyczyny chodzi. Przede wszystkim chcemy być ze sobą. W miłym towarzystwie zwiedzić kawałeczek świata. A co chyba najważniejsze – spędzić czas ze swoimi rodzinami pokazując dzieciakom, że aktywne wakacje to jest to.

Kilka lat temu – zanim dałem się namówić na wyprawę – obawiałem się, czy dzieciaki (wówczas jeszcze tylko Piotrek) nie będą się nudzić. Nic bardziej mylnego. Zmieniające się krajobrazy, ciągle wyścigi „kto pierwszy na skraju lasu” i spanie w fotelikach lub przyczepce. Poza tym spanie w namiotach, ogniska, zwierzęta, kąpiele w jeziorze. Świeże powietrze, ciekawe widoki. I co najważniejsze – rówieśnicy, z którymi można bawić się do upadłego. Szkoda, że urlopu tak mało…

images/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_DSCN3975.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_DSCN3984.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_DSCN3985.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_DSCN3995.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_DSCN4005.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_DSCN4012.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_DSCN4017.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_DSCN4018.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_DSCN4040.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_DSCN4080.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_DSCN4081.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_DSCN4103.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_P1030545.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_P1030578.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_P1030611.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_P8191918.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_P8201980.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_P8212114.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_P8222137.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_P8222152.jpgimages/stories/20130815_SierpniowePoLesie/640_P8222191.jpg

Komentowanie za pomocą rozszerzenia JComments zostało wyłączone. Zapraszam do dodawania komentarzy za pomocą aplikacji Disqus.